Bańka

Leon

Kobieta w autobusie czytała obszarpane kartki zadrukowane w cyrylicy, tak przynajmniej zgadywał Leon. Wgapiał się w to w tekst, to w gęsto tkaną wełnianą czapę kobiety i nic nie mógł zrozumieć. Chciał się dowiedzieć co ona czyta w takim skupieniu, kim jest, czemu jedzie tym autobusem i dokąd zmierza. Sam był zdziwiony tym przypływem ciekawości na temat zupełnie dla niego nieatrakcyjnej nieznajomej. Wyobrażał sobie, że to, co czyta babka, to modlitwy zapisane w jej języku. Cokolwiek to było, on po prostu chciał stać blisko niej, był zafascynowany i sam nie miał pojęcia czym.

Pogrążony w odczuciach (dla innych wokół zatopiony w otwartej książce), przegapił swój przystanek. Kiedy to zauważył było już za późno. Babka zniknęła. Właściwie nie umiał określić jej wieku, może była dużo młodsza niż sądził? Zresztą, to już nie miało znaczenia- ona wysiadła. Leon poczuł się jakoś dziwnie osamotniony.

Nie ma drugiego dnia, jest tylko jeden dzień, ta jedna chwila, jedna minuta, nawet, jeśli trwa jakby to była cała godzina. Rozchmurz czoło, nie ma czym się martwić, za to jest czym się cieszyć. Otwórz oczy.

Ocknął się gdzieś na Pradze, słowa usłyszane podczas drzemki nadal brzmiały w jego głowie głośno niczym koncert ostrego rocka. Ich ton złagodniał dopiero, kiedy kupił bilet na nadchodzący koncert Metaliki na Narodowym i dziesięć parówek, których nie jadł od dawna, bo podobno niezdrowe. Teraz maszerował raźno Nowym Światem wcinając parówki i z podekscytowaniem myśląc o nadchodzącym koncercie.
Wtem, pośród kamienic mignęła znajoma wełniana czapa. Leon zakrztusił się parówką i z oczu popłynęły mu łzy.
Prawda, pomyślał- jestem na właściwej drodze.
Wysmarkał w chusteczkę resztki parówki, które dostały się nie tam, gdzie powinny i raźno wyruszył w kolorowy wieczór nadchodzącej wiosny.

Karolina

Małe bąbelki wody mineralnej pulsowały w szklance o dnie ośmioboku odbijając się od niego i ścianek z delikatnymi syknięciami.
Karolina bezmyślnie wpatrywała się w ich występy, mocno zmęczona po kolejnym dniu intensywnej pracy. Jednocześnie czuła się mocno ożywiona, jakby czymś podekscytowana. To uczucie mocno ją niepokoiło. Była już późna noc, a może wczesny poranek, w każdym razie nie spała od dawna. Miała wrażenie, że na coś czeka, zupełnie jak za dzieciaka przed Gwiazdką, kiedy czekali z rodzeństwem na Świętego Mikołaja z prezentami.

Sen nadszedł.
Tańczyli wolno, niby było miło, ale bała mu się zaufać i robiła niezręczne kroki. Na słowa “proszę, daj mi prowadzić” reagowała jeszcze większym spięciem, więc nogi plątały  się jej jeszcze bardziej. Znali się już długo, tak było prawie za każdym razem, ale już się przyzwyczaił. I tak lubił z nią tańczyć.

Spotkanie

Spotkali się oboje na rogu ulic w warszawskim centrum. Było to spotkanie dość gwałtowne. Nie wiadomo kto wpadł na kogo, teraz oboje, równo oszołomieni zderzeniem leżeli wśród ulicznego błota polskiej jesienio-zimo-wiosny. Oboje równo zaskoczeni.
On już ją widział, tę czapę rozpoznałby chyba z zamkniętymi oczami. Ona znała go ze snów od dawna. Nie wiedzieli o sobie nic, ale teraz, patrząc na siebie, doznawali tego zdumiewającego poczucia bliskości, które czasem ogarnia zupełnie nieznajomych.

Spina

Nieważne jak daleko, czy jak blisko podróżowali, w tym wymiarze nie było ucieczki od powtarzalności. Owszem, czasem zdarzały się niecodzienne sytuacje wnosząc w ich rutynę powiew odświeżającego podekscytowania, nauczyli się też jak odnajdywać drobne radości w każdym z szybko mijających dni.
Jednak wciąż nie było to to samo, co znali z rodzinnej Geranii. Tam dni trwały dłużej niż tu, nazywali je noami. Każda noa przynosiła coś innego- nowe sytuacje, nowe zdarzenia, nowe istoty, ogrom poznania życia wydawał się nie mieć kresu.

Teraz siedzieli na jednej z plaż Bańki wpatrzeni w zachodzące słońce (nawet Życiodajna Gwiazda była tu tylko jedna!). Zadziwiała ich regularność powtarzalności tego obrazu. Każdego wieczora to samo- wielka żółtawo-czerwona kula, która niby chowa się za horyzontem Oceanu, niebo regularnie zmieniające kolory wraz z jej położeniem, czasem kilka chmur, ludzie, którzy z nieprawdopodobną wręcz precyzją pojawiali się zawsze o tej samej porze w tym samym miejscu. Szli, biegali, pływali, wyprowadzali psy na spacer (tak przynajmniej się im zdawało, w swym ograniczeniu nie dostrzegali, że to psy wyprowadzają ich).
Do tej pory zdumiewało ich, jak bardzo tubylcy potrafią spiąć się i denerwować w sprawach, które powtarzają się z taką regularnością.

Każde z nich dostało się tu inaczej, żadne nie było pewne jak. Nie umieli się wydostać. Spotkali się wpadając na siebie na ulicy. Przez te kilka lat poznali język, zwyczaje, tradycje, zachowania i wtopili się między mieszkańców Bańki.
Kiedyś poszli na spektakl do teatru. Był zabawny. Jego treść była wiernym odzwierciedleniem codzienności, którą obserwowali na Bańce, tej samej, z której jej rdzenni mieszkańcy nie zdawali sobie sprawy.
Teraz, siedząc ponownie na plaży i oglądając spektakl zachodzącej Gwiazdy oraz ludzi biorących w nim nieświadomy udział, czuli się jak wtedy w teatrze – Dziś gramy sztukę pod tytułem „Zachód nad Oceanem”, jutro też ją zagramy, pojutrze również, będziemy ją wystawiali przez najbliższy rok, a może i lata, jeśli spodoba się publiczności.

Jemu raz zdarzyło się poczuć, że portal przejścia jest gdzieś blisko, ale szybko zgubił trop w gąszczu zakłóceń wszędobylskiej elektroniki. Może kiedyś odnajdą portal i będą mogli wrócić do różnorodnej, ale spokojnej Geranii.
Tym czasem pozostaje wtapiać się w resztę i ponawiać te same codzienne rytuały odnajdując w nich radość, która daje życiodajne światło. Bez niego ich ciała nie przerwałyby na Bańce nawet pół dnia.
Jednak oboje odkryli i zgodnie przyznawali, że i w powrotach do tego, co już znane, można odnaleźć coś niezwykle ekscytującego i radosnego. Byle nie za często, zbyt duża częstotliwość tych powrotów i powtarzalności przynosi im niepotrzebne napięcie i niepokój.

Z góry skoncentruj się na zepsutym mleku

Fockers (focus) on the broken milk from the mountain

– czyli historia iluzorycznie prawdziwa, lub odwrotnie

Mroczny pałac

Królik jak zawsze siedział pod kredensem i udawał, że żadna ze spraw go nie dotyczy.
Ze znużeniem obserwował wiewiórkę, która z niezwykłą prędkością przemieszczała się wśród mebli i drzew.
Jest tak szybka i zwinna, po co ona w ogóle daje się ludziom zobaczyć?
Przeciągające się mrozy dawały mu w nieźle w kość i zrobił się marudny i zrzędliwy. Dobrze o tym wiedział, więc trzymał siekacze na kłódkę. Zresztą i on wychodził do ludzi. Kiedy któryś z nich był w potrzebie i prosił o jego pomoc, musiał iść. Jak i Wiewiórka.

Oboje mieszkali w tym leśnym pałacu od kiedy pamiętał. Pałac stał pośród wielu innych w nadwiślańskiej Marysieńce, niby podobny, a jednak znacznie różnił się od pozostałych.
Cały ogród, a właściwie lasek spowijał wieczny mrok, jakby światło słoneczne nigdy tu nie docierało. Promienie odbijały się jedynie od małego skrawka strumienia przecinającego lasek. Zdawało się, że cała posiadłość mówiła “nie wchodź tu”, i to działało. Ludzie tu nie zaglądali.
Gdyby tylko dzieciaki wiedziały, co kryje się wewnątrz mrocznego pałacu…

Kredens Królika stał w jedynej komnacie, w której były jakiekolwiek meble. Wszystko porośnięte było mchem świecącym magicznym blaskiem tysięcy starożytnych gwiazd odbijających się w tkankach mchu i innych roślin zamieszkujących ten starożytny las.
Srebrzysto-białe futerka Królika i Wiewiórki też błyszczały niczym śnieg odbijający słoneczne światło w mroźny zimowy dzień.

Nagle Wiewiórka przestała biegać i skakać, stanęła na tylnych łapkach oddychając spokojne. Wyglądała jakby wsłuchiwała się w dźwięki tylko dla niej słyszalne.
Do kredensu przydreptał Gąsienica. Jego bielusieńkie ciało i łapki poruszało się miękko i bezszelestnie. Królika zawsze to fascynowało, Gąsienica pojawiał się nagle i z znikąd, po czym odchodził, a właściwie znikał równie niespodziewanie.
Teraz obaj przyglądali się Wiewiórce. Wiedzieli, że ktoś ją wzywa bezimiennie.
Jakiś człowiek, gdzieś tam w jego dziwacznym ludzkim świecie rozpaczliwie krzyczy w milczeniu- potrzebuje pomocy i o nią prosi. Ten krzyk usłyszała Wiewiórka, więc to jej pomoc jest potrzebna. Poruszyła noskiem i uniosła łapki nieco wyżej. W tym samym momencie Gąsienica zniknął. Wiewiórka wzięła głęboki oddech i pomknęła ku starożytnemu przejściu do jeszcze starszej warstwy lasu.
Królik pozostał na posterunku.

Gąsienica przyglądał się dziewczynie kąpiącej się w jednej z leśnych sadzawek. Wszystkie te małe jeziorka były głębokie i kryształowo czyste, można było w nich podziwiać dno i skaliste ściany. Czekał aż wyjdzie. Woda, która nieco zmętniała po tej kąpieli, zdążyła się oczyścić, w chwili gdy dziewczyna wychodziła naga na brzeg wspierając na przedramionach na jednym z płaskich kamieni okalających jego część. Zobaczyła białego robaka dopiero, gdy wpełzł jej na ramię. Jego słowa usłyszała chwilę później-  Idź dziecko, idź dalej, to jeszcze nie koniec podróży, potrzebna Ci pomoc, idź, nie zwlekaj.

Z każdym krokiem dziewczyna oddychała coraz to mocniej z rytmem lasu. Gąsienica bacznie ją obserwował dopóki nie nabrał pewności, że uspokoiła się na tyle, że już nie będzie próbowała uciec i spotka z tym, co dla niej konieczne.

Ala na początku jedynie słyszała tętno starożytnego lasu, teraz je czuła. Nakazywało jej paść pośród mchów i drzew, twarzą zanurzoną w leśnym runie. Nie mogła nie usłuchać, rytm był zbyt silny, padła bez tchu na miękkie poszycie. Dopiero teraz zaczęła oddychać razem z nim, razem z całym lasem, czuła bicie jego serca we własnym.
Gąsienica powrócił do komnaty, by porozmawiać z Królikiem, spodziewał się go zastać w okolicach kredensu w mrocznym pałacu.
Wiewiórka pojawiła się nie wiadomo skąd.
Dziewczyna z twarzą zanurzoną w starożytnym mchu widziała ją jedynie oczami wyobraźni, ale wyraźnie czuła uderzenia małych łapek, wybijających na jej karku i plecach dawno zapomniany rytm.
Jesteś obowiązkowa i sumienna- to dobrze, ale musisz odzyskać radość i prawo do zabawy, bez tego życie będzie jałowe i puste, a przecież nie po to je dostałaś.

Uderzenia przyspieszały coraz bardziej, wzbierały też na sile. Ala nie mogła pojąć skąd tyle mocy w tak niewielkim stworzeniu. Zaczynała odczuwać ją w sobie.
Wiewiórka zrozumiała, że jej zadanie zostało wykonane, pozostało tylko kilka mocniejszych uderzeń by je zakończyć i zamknąć portal. Wraz z ostatnim dziewczyna dźwignęła się na kolana, przed nią ukazały się te same schody z białych kamieni wiszących w powietrzu, którymi tu zeszła. Ostatni raz popatrzyła na znikający las i zaczęła piąć się do góry.
Dość szybko zobaczyła kolejną bramę. Tej nie było tu wcześniej, zaciekawiona wychyliła się ze stopnia w jej kierunku i spróbowała delikatnie pchnąć drzwi wiszące w przestrzeni. Te otworzyły się z lekkością  i oczom Ali ukazał się świat wzgórz waty cukrowej koloru tęczy, rzek płynących mlekiem z miodem, małych diamencików gwiazd na bezchmurnym niebie i rozhasanych kucyków.

Kraina Maia

Ala weszła do środka. Wdrapała się na wzgórze z przed sobą, po drodze podjadając słodką watę. Za wzgórzem wiła się meandrami mleczna rzeka, która jakoś nie pasowało do tej krainy. Śmierdziała jakby mleko skisło.
Dziewczyna przykucnęła na brzegu rzeki i zanurzyła w niej palec, oblizała, smakowało niby jak zwyczajne mleko. Zastanawiały ją bąble w kolorze chabrów pojawiające się tu i ówdzie w jego toni. Wtem jeden z nich zabulgotał, co przypominało głośne czknięcie olbrzyma, otworzył coś na kształt paszczy i wciągnął dziewczynę do środka. Wszystkie kolory zniknęły, Ala wirowała w pustce śmierdzącej zepsutym mlekiem i jeszcze czymś metalicznym, nie umiała nazwać tego zapachu.
Trzeba było pójść tamtymi białymi kamieniami na dół, jak chciałam w pierwszym odruchu, pomyślała. Jak się stąd wydostać? Tu nie ma nic! Ratuuuunku!
Zaczynało jej brakować tchu, a smród sprawiał, że żołądek skręcał się w konwulsjach gotowy wyrzucić z siebie resztki cukrowej waty. Wtem coś gwałtownie szarpnęło ją za nogę. Poczuła ból i wśród pustki zobaczyła głowę ogromnego królika. Wydawało jej się, że zwierzę capnęło jej prawą kostkę i teraz próbuje gdzieś zaciągnąć. Alę ogarnęło przerażenie, wszystko zawirowało gwałtowniej i straciła przytomność.

Ocknęła się przy sadzawce w starożytnym lesie. Obok niej siedział Królik. Nie był tak wielki, ani groźny, jak jej się wydawało wśród cuchnącej pustki.
W nosie czuła dziwnie metaliczną woń skisłego mleka, zemdliło ją ponownie i zwymiotowała. Królik skinął głową i nie wiadomo skąd pojawiły się chrząszcze, które w mgnieniu oka posprzątały resztki, nawet ślad po nich nie został. Ala zaczynała dochodzić do siebie. Królik popchnął ją lekko łapką w kierunku sadzawki. Zrozumiała, zanurzyła się w krystalicznie czystej wodzie. Wtedy usłyszała jego głos: chciałaś się wspinać pod górę, a przecież łatwiej było zejść schodami prowadzącymi w dół. Dałaś się oszołomić marnej iluzji kolorowej waty cukrowej, którą krwiożerczy olbrzym mami dzieci. Pożarł też Ciebie, ale usłyszałem Twoje wołanie, zanim było za późno. Mało kto ma takie szczęście dziecko! Nie daj się zwieść ponownie.

Znów stała na schodach z białych kamieni zawieszonych w przestrzeni. Grzecznie poszła w dół.