Intensywna obecność

Myśl i rozum

I tak szli fałszywym tropem dopóki brak wody i pożywienia nie uprzytomnił im wreszcie, iż prędzej pomrą niż odpowiedzi znajdą….

Myśl przemyślana, myśl wyrażona, myśl zapisana, myśl zagubiona, kolejna myśl, później następna, myśl przekazana dalej, myśl w którą ktoś uwierzył, myśl, która jak sądzili pozwoliła im się komunikować.

To ona nas dzieli i ona łączy, ona jest teraz, za chwilę przeminie, będzie następna, ta przyniesie gęstą sieć myśli przeróżnych, rozumem okiełznać się nie dających. Umysł wytęży siły, napnie swe prężne mięśnie, podsunie myśli, nie będzie zmęczony, nigdy nie ustanie…

Spiszemy teorie, książki, poradniki, encyklopedie, a wszystkie te informacje zmienią się by w końcu przeminąć jak to robi nasze ciało.
Ludzkie ciało, mechanizm doskonały, mądrzejszy od myśli- nie musi widzieć, żeby wiedzieć.
Jest i czuje.

Głodni i spragnieni usiedli spokojnie i wtedy ją usłyszeli. Cisza była wszędzie, intensywnie obecna, nawet w ich oddechu, sprawiała, że czuli siebie nawzajem spod zamkniętych zmęczeniem powiek. Nie musieli już mówić, nie musieli myśleć.

Zamknąwszy w niej oczy zrozumieli.

Niezwykłe życie wrażliwca, a czyste konto każdego dnia.

Emocjonalne nawałnice są nieuchronne, gdy znajduję się dłuższy czas w obecności człowieka lub ludzi całkowicie opanowanych przez własny umysł.

Jedyne co może mnie uratować przed wpadnięciem w pułapkę ich huśtawki emocjonalnej to intensywna obecność w danej chwili.
Totalna bezmyślność, jak czasem nazywam “mindfulness” i skupienie uwagi na małym.

Człowiek pochłonięty nieustannym myśleniem znajduje się pod rządami ego, które chętnie i często szuka problemów oraz przekazuje emocje, szczególnie te trudne.
Moje ego czeka na takie okazje, zawsze gotowe je podchwycić i stworzyć problem w moim umyśle.
Wedle mojego doświadczenia tylko intensywna obecność jest skutecznym antidotum.
Do teraz rozumiałam to jedynie „rozumowo”, dopiero dziś to wyraźnie pojęłam, czyli poczułam. Jakże to była długa i bolesna lekcja.

Nie wystarczy wiedzieć, trzeba robić i praktykować każdego dnia.

Intensywna obecność to rzecz nabyta, człowiek swoje przechoruje zanim nabierze tej odporności na przeciwności losu.

Łatwo jest zacząć dzień z czystym kontem kiedy wokół nie ma nikogo. Łatwiej być wtedy obecnym w chwili, nie dać się zwieść sztuczkom umysłu, który będzie próbował nas przekonać, że stoimy przed problemem, mimo, że wcale tak nie jest.

Wstaję. Jeszcze nic się nie stało, za oknem niebo rozświetlone wschodzącym słońcem, ptaki śpiewają, jest wiosna.
„Dzień dobry. To jest dobry dzień. Dziś jest naprawdę dobry dzień. Dziś przez cały dzień będę czuła się dobrze, niezależnie od okoliczności, przeciwieństw i trudności, które mogę napotkać” postanawiam.

Sielanka szybko zostaje zaburzona, gdy pojawiają się pierwsze niespokojne myśli- „znowu te cholerne maski, basen dalej zamknięty” (wykreowana pandemia i nałożone na nas ograniczenia nadal trwają) i już prawie wylądowałam z powrotem w niesprawiedliwości dnia wczorajszego.

Pamiętam jednak wczorajszą lekcję „obecność” i porzucam te myśli.
Oddycham, zwalniam i przypominam sobie, że to moja decyzja, czy to będzie dobry dzień.

Pierwsze spotkanie z człowiekiem, który takiej lekcji nie przerobił i pochłonięty jest myślami i tworami własnego umysłu, zweryfikuje jak obecna w chwili potrafię być w jego obecności.

Ten człowiek martwi się o sprawy, które nie stały się i prawdopodobnie nigdy nie będą miały miejsca- projektuje zdarzenia, które są konstruktami jego umysłu, boi się, ogarnia go niepokój lub złość.
Ten człowiek interpretuje bieżący moment w odniesieniu do tych konstruktów, a nie do tego, co realnie w danej chwili dzieje się.

Trzeba posłuchać, nie reagować, nie przekonywać do niczego, po prostu być. To nie jest łatwe, ani takie oczywiste w rozmowie z drugim człowiekiem.

Życie to codzienna praca, chwila po chwili, jednak trening czyni mistrza.
Uważam, że niemal każdą prawdę „objawioną” mi podczas treningów sportowych mogę przenieść na grunt życia codziennego. Przez ciało do serca.
Jeszcze może być pięknie.

Let go and accept

Odpuszczanie przywiązania do tego, co było i akceptacja tego, co jest to proces, który trwa, a nie pojedyncze zdarzenie.
Życie to nieustająca „utrata”- tak nasz umysł postrzega rozstanie z czymkolwiek, kimkolwiek, zmianę.

Najpierw zaprzeczamy i buntujemy się- „to się nie stało lub to się nie dzieje”.

Dość prędko następuje weryfikacja rzeczywistości, gdyż „to się stało lub to się jednak dzieje”- uświadamiamy sobie, że ponieśliśmy stratę i pogrążamy się w żalu i bólu. One jednak nie mogą wypełnić powstałej pustki, więc nasz umysł produkuje ich coraz więcej.

Błędne koło trwa dopóki do akcji nie wkroczy ludzki instynkt przetrwania.
Musimy zaakceptować stratę i pogodzić się z rzeczywistością, żeby przetrwać, przeżyć.
Dopiero wtedy może rozpocząć się etap wychodzenia z kryzysu, a my powoli uczymy się, jak zapełnić powstałą pustkę.


A gdyby tak zmienić zasady gry i po prostu być obecnym w chwili najczęściej jak się da i nie przypisywać niczemu znaczenia, po prostu akceptować co jest?
Życie płynęłoby przez nas, w nas z nami, obok nas, a my unosilibyśmy się w nim w pełni zanurzeni, płynąc lekko, nie walcząc z prądem własnego przeznaczenia…

Izolacja. W cyklony chodzę w piance

Grudzień 2018, Gold Coast, Queensland, Australia

W cyklony chodzę w piance, która izoluje mnie od gęstych ścian wody utkanych z ciężkich kropli niżowego deszczu.

Jak jest plus pięć tysięcy stopni Celsjusza latem, chodzę z parasolką.

Lubię jak tu pada latem. Wolę to niż słoneczną lampę ekstremalnie wysokiego UV , która izoluje mnie przed światem zewnętrznym dużo skuteczniej niż ulewny deszcz.

A i skutki tej izolacji odczuwam bardziej dotkliwie, właściwie dramatycznie.
Czuję się jak w więzieniu na pustyni…

Siedzieć w więzieniu gorącego domu nie jest przyjemnie, ale wydostać się na “pustynię” na zewnątrz, by spłonąć żywcem w słońcu, które zdaje się być zbyt blisko też nie jest atrakcyjną opcją.

Tutejsza wiosna i jesień to przepiękne pory roku i stabilne, dalekie od ekstremalnych temperatur. Zima również jest tu ładna, chociaż czasem potrafi dać w kość, jak masz 5 stopni Celsjusza w domu i śpisz w grubej czapce, a z nosa zwisa topiący się sopel.

Ale lato jest tu ciężkie.
Nie jest też ładne, bo o ile nie ma cyklonu kiedy to wszystko płynie obfitymi strumieniami i ogólnie jest dość dramatycznie,  to jest sucho tak, że dziwię się czasem, że żółtawe resztki trawy nie zapalają się od gorących ludzkich kroków.

Pamiętam, jak kiedyś mówiłam, że lubię się pocić i jak jest ciepło.
Nadal lubię jak jest ciepło, ale nie lubię tutejszych upałów.
W tym roku czuję się bardzo źle.

Nie zawsze tak fatalnie czułam się tutaj latem, ale w tym roku jest wyjątkowo słabo.
Zupełnie jakby mój mózg znalazł pomysł na to, jak mi “ułatwić” wyjazd…

Takie słabe poczucie dużo mówi człowiekowi.
Przede wszystkim, że czas zmienić to, co nas zabija.
Nawet jeśli sam proces zmiany przeraża.

Wszechświatem rządzi fizyka kwantowa w praktyce, czyli prawo przyciągania.

Więcej smutku= więcej smutku.
Więcej radości = więcej radości.

Życie kocha życie.

Więcej życia = więcej życia.

Zmieniamy się.
Czasem to, co służyło nam przez 10 lat, przestaje być takie super i trzeba  zmieniać, co nam nie służy.

Życie w związku, który polega na wzajemnym oskarżeniach i kłótniach nie ma sensu. Oznacza śmierć.
Życie w miejscu, gdzie nie ma szansy na rozwój, a to Twój obecny priorytet, to też śmierć.

Przeciągając się rano w łóżku, otworzyłam Nowy Testament na przypadkowej stronie.
Trzymam go zawsze przy łóżku i czasem czytam rano. Często znajduję w ten sposób zaskakujące odpowiedzi. Zaskakujące, bo często na pytania, których nie zadałam w tym właśnie momencie.

Dziś otworzyłam go na przypowieści “Podobieństwo o talentach” (Ew. Św. Mateusza 25, 14-30).

Nie będę rozpisywała się o samej przypowieści. Pozwolę sobie przytoczyć fragment interpretacji, który mniej więcej oddaje, co zrozumiałam ja:

“Jedną z prostych nauk wynikających z przypowieści o talentach jest to, że odnoszenie korzyści z naszych zasobów, rozumu i pracy nie jest niemoralne. Co więcej, w przeciwieństwie do osiągania zysków, ponoszenie strat, czyli marnotrawstwo bogactwa, szczególnie z powodu braku inicjatywy, jest postępowaniem złym.”

Przeczytałam “Podobieństwo o talentach” i wyciągnęłam wniosek.
Obecnie żyję w sytuacji-miejscu, gdzie nie mam szansy na rozwój. Wykorzystanie tego, co umiem i dalszy rozwój to mój priorytet, więc pozostawanie w miejscu, gdzie to nie stanie się, to marnotrawstwo. Umieranie za życia.

I tak to właśnie dla mnie teraz wygląda.
Przeciętne życie, nawet jeśli w Australii, to dla mnie zastój i śmierć.
A ja lubię życie i lubię żyć. Bardzo lubię.

Może mogłam zobaczyć jak małe i ciasne jest Gold Coast kiedy to przyleciałam?
A może nie. Przecież jest też piękne. I w końcu stało się moim Australijskim domem.
Nie wszystko było tu złe lub dobre. Po prostu było. Jest.
A teraz czas na zmianę.
Tak zdecydowałam.

zyciowa zmiana transition

Jedno jest pewne, przez te australijskie lata nabrałam siły i mega pewności siebie.
I to ze sobą zabiorę gdziekolwiek pójdę. Mam nadzieję, że zawsze starczy mi siły.

Wszystko zaczęło się prawie 10 lat temu, kiedy to wylądowałam w Australii po raz pierwszy.

Takie wspomnienia znalazłam w artykułach, które napisałam po wylądowaniu na Gold Coast.

21 czerwca 2009r.

Leje, jak z cebra. Podobno dopiero od wczoraj. Za to ciepło jest. Cieplej niż w Sydney. Przynajmniej w ciągu dnia, bo w nocy dalej śpię w dresie i skarpetach … W końcu zima tu, więc nie ma, co tak się dziwić.

Gold Coast robi na mnie dziwne wrażenie – z jednej strony duże, a raczej „długie” – ciągnie się dziesiątkami kilometrów wzdłuż wybrzeża, z drugiej jednak, ciasna, mała mieścina. Za to plaże ładne, nawet w strugach deszczu.”

Ania Stan Mermaid Beach 2009

3 lipca 2009r.

Kolejny dzień szukania pracy na Gold Coast w czasach kryzysu i australijskiej zimy…
Co tu dużo mówić – idzie jak po grudzie. Nawet w tak uroczych restauracyjkach, jak McDonalds’ i jego tutejszy odpowiednik Hungry Jack’s jeszcze mi się nie udało. Posucha.
Przez tą turystyczną ciszę mam czasem poczucie, że utknęłam w miasteczku rodem z ekranizacji powieści Stephena Kinga. To znaczy na takim pustkowiu, gdzie jedyną imitacją jakiegokolwiek życia jest toczące się przez środek ekranu krzaczysko zwinięte w kulę.”

Ania Stan Sundale bridge Gold Coast

Czytając powyższe wspomnienia dziś, zdaję sobie sprawę, że już na samym początku widziałam pustkę, która w końcu i mi się udzieliła. Co teraz czuję dotkliwie.

Człowiek nie jest stworzony do życia w izolacji.

Rzecz jasna nie zawsze żyłam tu pośród pustki i w izolacji.
Moje australijskie życie było niezwykle pełne. Ale to na inne opowieści.

12 grudnia 2018

Wczoraj poszłam na rezonans magnetyczny mózgu. Dużo już tych moich rezonansów różnych części ciała było.

Ten wyjątkowy. Bardzo podobał mi się. Około 20 minut medytacji z dziwnymi dźwiękami maszyny do rezonansu. Leżysz w tubie, nie możesz ruszyć się, korki w uszach i specjalne na uszach, żeby unieruchomić głowę i dodatkowo wygłuszyć dźwięk, nad głową jakaś dziwna konstrukcja, a wokół tuba. W szpitalnej sali jesteś tylko Ty zamknięta wewnątrz maszyny do rezonansu.

Przed wejściem na salę pogadałam z pielęgniarkami i kazały mi zdjąć wszystko. Dokładne były. Aż zdziwiłam się, że nie proszą bym zdjęła tatuaże.
Były też bardzo fajne i wesołe i dały mi do ubrania piżamę szpitalną-mundurek. Niebieską. Ten sam rozmiar dla każdego. 10 numerów za duża dla mnie.

Nie miałam przy sobie i na sobie nic swojego. Żadnego kolczyka nawet.
Byłam tylko ja w za wielkim niebieskim szpitalnym mundurku.
Jakoś dziwnie było mi z tym wszystkim bardzo dobrze.

Odstawiłam na bok nabyte aspekty tożsamości i po prostu byłam. Bez niczego, co do mnie należy. Tylko ja i ta wielka niebieska piżama.
Oddałam na chwilę odpowiedzialność za siebie w ręce ludzi ze szpitala na tej sali.
Zrobiło mi się lekko. Bardzo lekko.

Czułam się spokojna i bezpieczna. Strach, związany z kolejną zmianą kraju i wszystkiego co się z tym wiąże, zniknął.
Czułam się lepiej niż w samolocie.

Lubię latać, bo nie ma tam nic innego poza przyjemnością BYCIA.
Co zostawiłam w jednym miejscu w samolocie nie ma znaczenia. Co będzie po drugiej stronie, tam gdzie lecę, też nie ma znaczenia, bo przecież nie wydarzyło się. Po prostu jestem.

Czas bez czasu…

Ale jak każda bajka i ta się skończyła.
Po wszystkim przebrałam się i poszłam. Na piechotę i niechętnie do rzeczywistości.
Ale szpitalny niebieski mundurek zabrałam ze sobą.