Purpurowy smok Karoliny

W co ja wszedłem? Nie mam jednak wyjścia, muszę iść dalej.

Ong nie był zachwycony przedzieraniem się przez gęstwinę krzewów, o których istnieniu wcześniej nie słyszał.
To nie był las, tylko gęsto utkany woal drzew, mchów, krzewów, porostów i roślin, które nie miały nazw w jego języku, w żadnym z języków, które znał.

Wejście do ukrytego świata stanowiła zwyczajna studzienka, co nie zdziwiło go bardziej, niż to, że las nagle przeistoczył się w miejską dżunglę. Na szczęście była głęboka noc, do tego padał deszcz więc niewiele się działo na ulicy. Podniósł płytę studzienki i wskoczył do środka.
Karolina zdążyła go zobaczyć w ostatniej chwili, zanim całkiem zniknął jej z oczu. Nie miała pojęcia, jak się znalazła w tym miejscu, żeby być świadkiem tej sceny, ale już zdążyła się przyzwyczaić do jej niezwykłych eskapad.
Bez namysłu podążyła za Ong.
Płyta studzienki zamknęła się nad nimi.
Do podziemnego, ukrytego przed większością ludzi świata prowadziła zjeżdżalnia. Nie była to specjalnie przyjemna jazda, jej powierzchnia była nierówna i zimna. Lądowanie było dość twarde. Kiedy Karolina rąbnęła na brukowaną podłogę, Ong już stał czujnie rozglądając się wokół. Przywitał Karolinę zwyczajnie, jakby właśnie tu i teraz zaplanowali spotkanie, pomógł jej wstać z ziemi.

– Gotowa? Chodźmy już, zobaczmy co tu na nas czeka.

Szli mrocznym korytarzem dość długo, wilgoć i chłód tworzyły arcynieprzyjemną mieszankę, która niemal raniła płuca przy każdym wdechu. Karolina, która od dłuższej chwili bezskutecznie starała się wdmuchnąć nieco ciepła w obolałe z zimna opuszki palców, mogłaby przysiąc, że ich ponury marsz trwa już wiele godzin.
Jej zegarek niezmęczenie dowodził jednak, że nie byli tu dłużej niż kwadrans. Czas musi tu płynąć zupełnie inaczej- pomyślała Karolina trzęsąc się z zimna.
Ledwo ta myśl zaczęła się ulatniać, dziewczyna rąbnęła czołem w coś twardego, przestraszona odskoczyła.
Rozejrzała się wokół, po Ong nie było śladu, za to przed nią rozpościerał się niezwykle zachęcający widok na przytulny salon wypełniony światłem, na środku stał stół z parującym imbrykiem. To, z czym spotkało się czoło Karoliny było framugą do drzwi otwierających drogę do wnętrza salonu.

– Powinnam była bardziej uważać, nawet nie wiem, gdzie podział się Ong i czy ten zachęcający widok jest pułapką, czy zwykłym przystankiem dla podróżników- dziewczyna walczyła z przemożną chęcią rozgrzania się w salonie i strachem przed możliwym niebezpieczeństwem.
W grze brał jednak udział jeszcze jeden zawodnik-  ciekawość. Karolina weszła do środka.

Ku swojemu zdumieniu ujrzała Ong wygodnie rozpartego na kanapie, w dłoniach trzymał parujący kubek, jego wzrok niemal przepłynął przez twarz dziewczyny, jej oczy podążyły za nim, nie miała już wątpliwości – stojący na stole imbryk wyraźnie zapraszał na kubek gorącej herbaty.

Stanęła naprzeciw Ong i wdychając ciepło unoszące się z kubka w jej dłoniach patrzyła na niego pytająco.

Nie wiem zbyt wiele – powiedział w zamyśleniu – być może mamy tu jakieś bitwy do stoczenia – a być może jest tu skarb, który mamy odnaleźć – dodał mrugając.

– Och zapewne to ostatnie- skarb ukryty w mrokach wilgotnego labiryntu, gdzieś pomiędzy tym pysznym salonem, a kolejnym pokojem będącym placem zbaw z wielką karuzelą pośrodku – zaśmiała się Karolina.

Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem.

Spojrzeli po sobie, nie było wątpliwości, oboje usłyszeli te słowa, jednak tylko Ong zrozumiał, że są prawdziwe i dotyczą Karoliny.

Zdążył złapać dziewczynę pod rękę, zanim salon zawirował i wciąż wirując zamienił się w gigantycznych rozmiarów kolejkę górską. Siedzieli teraz w jednym z jej wagoników pędzących właśnie w dół ze zwykłą (zawrotną) prędkością niezwykłej kolejki.
– Prawie jak lot na grzbiecie smoka- wspominał Ong. Zaczynam czuć się tu dobrze.
Karolina nie odpowiedziała, jej twarz miała dziwny wyraz, a kolory jej policzków mogłyby świadczyć o chorobie.

Kiedy kolejka zaczęła wspinać się pod górę, dziewczyna odzyskała zwyczajne barwy oraz mowę.

– Wiesz, lubię te przygody z tobą. Może to dziwne, ale te szalone chwile, kiedy świat, który znałam zaczyna znikać, a marzenia i koszmary stają się rzeczywistością, dodają niezwykłych smaków mojemu innemu życiu. Przeraża i ekscytuje mnie to jednocześnie.

Ong spojrzał na nią w zamyśleniu, nie potrafił ocenić, czy zrozumie. Jego rzeczywistość nie zmieniała się aż tak bardzo- od kiedy pamiętał życie naturalnie było nieustanną zmianą.

Wiedział jednak, że Karolina pochodzi z dość płaskiego wymiaru, z którego ciężko jest dostrzec inne- niewielu jego mieszkańców potrafiło skoncentrować się bez myśli i dostrzec nieco więcej.

Kolejka runęła ponownie w dół. Karolina zamknęła oczy biorąc głęboki oddech, po czym zaczęła wrzeszczeć, nie przestała dopóki starczyło jej sił w płucach. To ją uspokoiło.

Kiedy ponownie zaczęła oddychać rytmicznie, spojrzała na Ong pytająco –  co my tu robimy?

– Nie jestem pewien, chyba czekamy na smoka, to one zazwyczaj zjawiają się, kiedy nie znam misji.

Ong przypomniał sobie o Oku.
Chyba spędziłem zbyt wiele czasu w płaskich wymiarach – ledwo odczuwam Twoje impulsy i wibracje.
Oko zareagowało, tych wibracji nie mógł nie czuć, już wiedział dokąd zmierzają.
Złapał Karolinę w pół, po czym wyskoczył z pędzącej kolejki mocno trzymając dziewczynę, ta zdążyła ponownie poszarzeć ze strachu.
– Nie bój się, wiem, co robię. Odwagi, wszystko jest w porządku.

No wariat, świr normalnie! Już ja ci pokażę, jak tylko odzyskam grunt pod nogami!! Strach Karoliny zamienił się w agresywną wściekłość.
– Gdyby nie to, że właśnie lecimy, sprawiłabym ci porządne lanie! Krzyczała w furii.
Jej pięści zaciskały się raz po raz, ale niewiele mogła zrobić pozostając w żelaznym uścisku Ong.

Nagle nastąpiła kolizja, przynajmniej tak sądziła dziewczyna wnosząc po dawce bólu po spotkaniu z twardą, chropowatą powierzchnią.

Kiedy ochłonęła dotarło do niej, że siedzą na grzbiecie złocisto-brunatno-purpurowego smoka.

Przy zetknięciu z jego chropowatą skórą, Karolina poczuła niewyobrażalną tęsknotę.
Za czym? Odpowiedzi na to pytanie nie potrafiła ubrać w słowa, ani w myśli.
Wtedy nie wiedziała, że to przejmujące uczucie miało jej towarzyszyć dopóki nie stanie znów na płycie mglistej ulicy o poranku…

Teraz szybowali z Ong na skrzydłach smoka w przestworza kolejnej przygody, tym bardziej nie potrafiła zrozumieć skąd ta tęsknota.

Bezpieczny dom

Dom nie był zwykłym domem.
Choć niespecjalnie wyróżniał się od pozostałych, jego sąsiedzi wyczuwali w nim coś niepokojącego.
Był inny. To ich niepokoiło, zupełnie niepotrzebnie. On był bezpieczny, a nawet najbezpieczniejszy w szeroko pojętej okolicy.

Nie bał się wichrów, ani mrozów, niestraszne mu były upalne lata, ani ulewy.
Kiedy wyczuwał zagrożenie po prostu składał się do środka, jak kartonowe pudełko, by chronić swoich mieszkańców i siebie samego.
Tyle, że o ile zwykłe pudełko nie może złożyć się bardziej niż do ostatnich dwóch ścianek, o tyle on mógł. Kiedy ostatnie dwie ściany zamykały się w jedną płaską powierzchnię, stawały się podwójnym lustrem po czym następował oślepiająco jasny gwałtowny rozbłysk i ten niezwykły strażnik po prostu znikał. No, może niezupełnie… On przenosił swoich podopiecznych do innego wymiaru strzegąc ich w ten sposób przed niebezpieczeństwem.

Znaleźli się w tym domu zupełnie przypadkowo, przynajmniej tak każde z nich sądziło. Jednak wszyscy wiedzieli, że coś ich łączy, zarówno Leon, jak i pozostała dwójka, której jeszcze dobrze nie poznał, żyła inaczej niż większość tubylców. Każde z nich miało poczucie i wspomnienia, które mogłyby świadczyć o tym, że w jednym życiu przeżyli ich wiele.

Dom, który złożył się z nimi wewnątrz po czym przeniósł ich do innego wymiaru, a może równoległego świata (o ile to nie to samo…)- to specjalnie nie zaskoczyło żadnego z nich. 

Jednocześnie każde zaczęło się zastanawiać, w jaki sposób i dlaczego są w tym razem.

Teraz znów stali razem, niemal przyklejeni do siebie pod lustrzaną parasolką, która miała pewną specyficzną właściwość. Jej podwójne lustra (na zewnątrz i od wewnątrz) sprawiały, że ktokolwiek się pod nią znalazł stawał się niewidoczny.

Człowiek na wielkim żelaznym słoniu nie mógł ich teraz dostrzec, rozglądał się wokół nerwowo wiercąc na wszystkie strony.
I tak już niespokojne zwierzę stawało się coraz to bardziej podenerwowane. Leonowi trzęsły się ręce i pot kapał z nosa, Karolina trzęsła się z zimna, każde z nich inaczej reagowało na strach. Oboje bali się, że parasolka przestanie działać, jeśli tylko najdrobniejszy kawałek ciała, czy ubrania wychyli się poza bezpieczny obręb.
Nie było powodu do obaw, parasolka była doprawdy magiczna i bardzo sprytna. Zawsze dobrze wiedziała, kto chowa się pod jej schronieniem i czego potrzebuje. Lubiła pomagać.

Karolina jednak nie wytrzymała, od dawna czuła, że urodziła się wojowniczką, i teraz postanowiła iść za tym głosem. Wyszła spod parasolki i z uwagą obserwowała postać na żelaznym słoniu oraz jak obaj poruszali się względem siebie. Wtem nadleciał pierwszy pocisk. Właściwie nie wiadomo było co to takiego poza tym, że przemieszcza się z zawrotną prędkością i może narobić sporych szkód.

Karolina nie wiedziała jak, ale złapała go w poły szaty, na wysokości lekko uniesionego przedramienia.
W tym samym momencie, gdy pochwyciła pocisk, udało się jej odwrócić kierunek siły, z którą został wysłany. Pocisk powrócił do nadawcy, jeźdźca oberwał w łydkę. Karolina widząc efekt już nie przestawała wysiłków łapiąc i odsyłając do jeźdźca kolejne pociski wymierzone w nich.
Człowiek na żelaznym słoniu walczył, ale wydawał się nieco zbity z tropu, Karolina wyczuła w nim niepewność. Wyraźnie nie był przygotowany na sytuację, w której się znalazł.

Leon obserwował widowisko w schronieniu parasolki, chciał wyjść i pomóc Karolinie, ale coś wewnątrz szeptało „zostań, to nie Twoja wojna, ona sobie poradzi”. Było mu głupio i zastanawiał się, czy po  prostu nie jest zwyczajnym tchórzem, ale usłuchał i nie wychylał nos. Stał jednak czujny i przygotowany na wypadek, gdyby dziewczyna go potrzebowała.

Tak się jednak nie stało. Karolina coraz lepiej radziła sobie z pociskami, odwracając ich bieg, zaczęła teraz celować w żelaznego słonia.
Maszyneria oberwała kilkoma, pod słoniem ugięły się kolana, zachwiał się i przechylił w lewo, jeździec ledwo utrzymał się na jego grzbiecie.

Nie zdążywszy pozbierać myśli, wysłał kolejne trzy pociski, uzyskując tym efekt dokładnie odwrotny do pożądanego. Karolina, która zdążyła już dobrze przyjrzeć się słoniowi, skierowała je w trzy małe punkty maszyny- środek piersi, środek czoła i kręgosłup, nieco za łopatkami, w kierunku zadu.
Trafiła w każdy z nich.
Z maszyny wydobyły się przedziwne dźwięki, ni to warkot, ni to chrapnięcie, metaliczny stukot, niezliczone piski, aż w końcu słoń runął z głośnym brzdękiem i hukiem na bok przygniatając częściowo lewą nogę jeźdźca.

Leon wyszedł spod parasolki i zbliżył do Karoliny, popatrzyli na siebie i zgodnie wyruszyli w kierunku pokonanego napastnika. Leżał nieco skręcony, unieruchomiony ciężarem maszyny, która jeszcze kilka minut temu wydawała się być jego sprzymierzeńcem i bronią.

Postanowił nie czekać aż podejdą zbyt blisko. Dotknął obu skroni kciukami i środka czoła palcami wskazującymi, pozostałymi palcami tworząc jednocześnie coś na kształt trójkątnego graniastosłupa. Popatrzył głęboko w oczy Leona, który odczuł to spojrzenie aż u podstawy czaszki, przez ułamek sekundy poczuł się oślepiony.
Kiedy ponownie popatrzył w kierunku słonia, jego jeźdźcy już tam nie było.

Leon spojrzał pytająco na Karolinę. Nie znalazł odpowiedzi, dziewczyna stała zdumiona wpatrując się w pustą przestrzeń, która jeszcze kilka sekund temu była jeźdźcem na żelaznym słoniu.