Kiedy wszystko runęło…

Kiedy wszystko runęło...
/

Kiedy wszystko runęło nie było nic. Świat nie zatrzymał się. Nigdy nie istniał. Nie był wczoraj, jutro nie było tym bardziej. Teraz nie miało sensu.

Kiedy wszystko runęło...
/

Różne rzeczy sprowadzamy do swojego życia, często nie zdając sobie sprawy, żę rzeczy “nie dzieją się” zupełnie przypadkiem…

To nie był jeden dzień, raczej seria zdarzeń, które zaprowadziły mnie do stanu, który słowa piosenki poniekąd oddają

Wyszedłem z domu, nie było nikogo. Zgubiłem sens, upadłem na twarz…

Kiedy wszystko runęło… Marzec 2017.

Głos z Gold Coast na przełomie lat.

Nastroje moje zmieniły się znacząco od ostatniej wizyty w publicznej pralni własnych brudów – czytaj poprzedniej wulgarno-sfrustrowanej publikacji na australiannie, kiedy to dałam upust chwilowemu rozczarowaniu z powodów różnych, których większość „urosłam” sobie w głowie zupełnie samodzielnie.

Powrót do mojej radosnej normy (który nastąpił dość prędko po owym wypraniu brudów) powitałam z właściwym dla okazji szerokim uśmiechem i ulgą.

Jasne, mnóstwo jest na tym świecie rzeczy, których nie rozumiem, włączając w to rozmaite ludzkie zachowania- także zachowania australijskie rodem z Gold Coast, więc czasem buntuję się.

Bez potrzeby, bo rzeczywistość jest jaka jest i takie wewnętrzne rebelie robią mi źle. Czasem jednak trudno zachować dystans i zamiast śmiać się w duchu, wkurzam się.

Opowiem Wam, o tych „rozmaitych zachowaniach”, które czasem sprawiają, że czuję się sponiewierana psychicznie i proszę o komentarze, bo ciekawa jestem opinii innych.

Jest 30 grudnia, jestem w pracy, godzina do końca, nie ma klientów, więc piszę, żeby lepiej wykorzystać czas. Przychodzi babka, która zamawia kebab za piątaka ($5) i rozmawiamy.
Opowiada mi, że właśnie kupiła dwupiętrowy dom nad wodą i jest w nim wszystko, łącznie z klimą, bo jest super nowy i przepiękny, ale klimy nie włączy, bo jej nie stać na to. I to jest typowe na Gold Coast.
Kolejny przykład- cytuję:
– On: ”kupiłem świetną furę, chcesz zobaczyć? co?”
(…)
– ja: “ekstra sos na kebabie kosztuje 50 centów, chcesz?”
– on: “Nie stać mnie na to!!”.
Koniec cytatu. I tak tu jest.

Był kiedyś taki gość, zdaję się, że Zulu-Gula, który miał program
w telewizji, jak byłam dzieckiem i mówił w nim”Polska to jest bardzo dziwny kraj (…).

I tak jest tutaj – samo Gold Coast to jest bardzo dziwny kraj. Niezależnie od tego, ile mają szmalu, twierdzą, że są spłukani i nie stać ich na X (wstawcie sobie cokolwiek zamiast X), po czym rezolutnym zalanym krokiem (tudzież krokiem naćpanym i zalanym) udają się „na miasto”, gdzie w barach i klubach wydają po $400 za noc. Wspominałam, że płacę $150 tygodniowo za wynajęcie pokoju i jest to przeciętna cena?

To jedna z wielu wielu obserwacji. Podzielę się pozostałymi innym razem, a tymczasem spadam, bo pracowałam ostro przez ostatnich pięć dni i nocy i padam na twarz, a jest dopiero godzina 23 i mam silne postanowienie dotrwać do północy, do fajerwerków na plaży – jest już 31 grudnia 2014. Pierwszy Sylwester, który pamiętam od dziecka, kiedy to nie mam planów i z nikim go nie spędzam.
I jakoś fajnie mi z tym. Czuję się wolna i spokojna.
Ale o tym też innym razem. W zapowiedzi – perspektywa będzie troszkę o smaku innych religii i kultur.

I na zakończenie podeślę-odeślę Was jeszcze w jedno miejsce, gdzie troszku popisałam:
Lato na Gold Coast, czyli Ania w piekarniku

Ja tak sobie piszę trochę tu, trochę tam, coraz silniejsze mam poczucie, że ta moja australijska wycieczka w głąb siebie będzie zasługiwała na opisanie w książce jednej przynajmniej…

Ania Stan głos z Gold Coast