Czy już mówiłam, że kocham Australię?
Czy już mówiłam, że kocham mieszkać nad oceanem?
Pewnie mówiłam, ciężko powstrzymać się!!
Ale czy zawsze tak było?
Nie, nie zawsze tak było.
Pierwszy zachwyt, kiedy tu wylądowałam 8 lat temu, trwał z rok, może dwa lata. Co stało się później?
Stało się to, że wróciłam do starych schematów, które nigdy mi nie służyły (ale tego wtedy nie wiedziałam – ani czym te schematy były, ani, że znów je powtarzam).
Oczywistą konsekwencją (teraz dla mnie oczywistą) było, że „utknęłam” w sosie własnej dramatycznej interpretacji siebie i otaczającej rzeczywistości i każdego dnia czułam się coraz gorzej.
Coraz więcej było emocji takich jak zwątpienie, rozczarowanie, frustracja, żal, tęsknota, złość i im podobnych wypływających rzadko-gęstą kupą na powierzchnię brudnej, błotnistej rzeki o nazwie Strach.
Była też rutyna, nuda oraz narastające zmęczenie z przepracowania i obsesyjnej ucieczki w sport, żeby przed tym wszystkim uciec i zapomnieć.
Takim brudem emanowałam, więc nie ma co dziwić się, że coraz mniej było „rozpędu”, osiągnięć i takiej prawdziwej organicznej radości z życia.
Zaczęłam też obwiniać sytuacje, otoczenie i innych za to, jak się czułam.
Świetna mikstura, żeby nie czuć się szczęśliwym, nawet mieszkając nad tym nieprawdopodobnie pięknym i magicznym cudem, jakim jest dla mnie Pacyfik!
Przyciągnęłam do siebie to, co komunikowałam na zewnątrz moimi emocjonalnymi sygnałami i tak zaczęła się moja naprawdę dłuuga impreza australijska uwieńczona małżeństwem, a następnie jego końcem…
Oh boy!! Co tam się działo!!!
Zostawmy to na inną opowieść, bo każdy rozdział jest osobną książką…
Z mojej postarzałej brakiem uśmiechu twarzy mogłam wyczytać, że niewiele życia tli się tak naprawdę w tym wysportowanym i silnym ciele…
Całe szczęście ja życie kocham, więc zaczęłam go szukać.
Na szczęście był taki moment, w którym poczułam bardzo mocno, że więcej brudu nie zniosę, bo nie starczy mi na to sił.
Zaczęłam bardzo intensywnie pracować nad tym, żeby zrozumieć i zmienić perspektywę. Dzień po dniu, lekcją za lekcją.
Dużo prób, wiele z nich nieudanych i poczucie porażki, na którego mazistej powierzchni cofałam się poślizgiem o miesiące, a nawet lata wstecz…
Lekcje powracały. Konsekwentnie pukając mnie w głowę i pytając
„halo? nauczysz się wreszcie, czy już zawsze chcesz żyć w Dniu Świstaka??”
Trochę czasu i dużo wysiłku zajęło mi, żeby zacząć lekcje traktować jako lekcje (a nie porażki; swoją drogą porażka to dziwne słowo, jakieś sztuczne mi się wydaje), wyciągnąć wnioski, nauczyć się i zmienić.
To wymaga 100% szczerości w stosunku do samego siebie i zrzucenia jakiejkolwiek maski. Tylko naga prawda.
Przyznanie się przed samym sobą do prawdy o tym jakim jesteś, a nie jakim chcesz się widzieć wymaga ogromnej odwagi.
Wierz mi, że niezależnie, jak to boli w procesie nauki, to Opłaca się.
100%!
Jestem bezgranicznie wdzięczna za każdą lekcję, bo wszystko zaczęło być łatwiejsze. Życie stało się życiem!
Australia stała się znów Australią.
Dobra, Australia zawsze była sobą, to ja ją znów zobaczyłam tak piękną, jaka jest 🙂
I od razu zachciało mi się zobaczyć jej więcej i więcej, więc zaczęłam zwiedzać.
Zapraszam na krótką opowieść fotograficzną z Perth!
Temperatura nocnego powietrza w Perth nieco zaskoczyła moje rozpieszczone gorącym Queensland ciało.
Ale już wcześnie rano nie miało to żadnego znaczenia, bo byłam na promie do absolutnie odjazdowej Rottnest Island, w której zakochałam się zanim postawiłam na niej zmarzniętą stopę!
Wyspa duża nie jest i można ją zwiedzać na rowerze, nawet trzeba.
Trochę napedałowałyśmy się z Satoko (moją Japońska koleżanka, u której zatrzymałam się), bo wyspa nie jest płaska…
Warto też pamiętać, że to, że jest z górki, wcale nie oznacza, że to tam masz właśnie jechać 😉
Dzięki temu, że obie bardzo ochoczo jeździłyśmy z górki, najeździłyśmy się duuużo i zwiedziłyśmy wyspę lepiej niż większość innych turystów 😉
Dla wyjaśnienia czemu mam na sobie 3 kurtki i nadal biegam w japonkach – bo to jest bardzo po australijsku!
Ludzie noszą je nawet zimą i mimo, że nie zawsze jest mi gorąco w palce, ja teraz już też tak robię.
W końcu fajnie jest wejść bosą stopą do oceanu!!
Pływać jest jeszcze fajniej, więc zdjęłam warstwy i poszłam pływać w bajkowo czystej wodzie!
Kilka części ciała odmarzało mi ponad godzinę, ale czy miało to znaczenie w obliczu widoków i przeżyć? Nie miało 🙂
Następny dzień spędziłyśmy głównie na zwiedzaniu ogromnego Perth.
Niecały tydzień oczywiście nie wystarczył, żeby wszystko zobaczyć, chociaż starałam się do odcisków na moich dzielnych stopach!,
Zaczęłyśmy od City położonego nad imponującą Swan River (co za rzeka! wspaniałe widoki i delfiny!),
a wieczorem zabrałyśmy psa i poszłyśmy podziwiać fantastyczny zachód słońca nad Oceanem Indyjskim.
Jest fragment Perth, który urzekł mnie niemal tak, jak Rottnest Island, więc opowiem o nim z radością w osobnym poście.
Fremantle.
Do usłyszenia!