Dom nie był zwykłym domem.
Choć niespecjalnie wyróżniał się od pozostałych, jego sąsiedzi wyczuwali w nim coś niepokojącego.
Był inny. To ich niepokoiło, zupełnie niepotrzebnie. On był bezpieczny, a nawet najbezpieczniejszy w szeroko pojętej okolicy.
Nie bał się wichrów, ani mrozów, niestraszne mu były upalne lata, ani ulewy.
Kiedy wyczuwał zagrożenie po prostu składał się do środka, jak kartonowe pudełko, by chronić swoich mieszkańców i siebie samego.
Tyle, że o ile zwykłe pudełko nie może złożyć się bardziej niż do ostatnich dwóch ścianek, o tyle on mógł. Kiedy ostatnie dwie ściany zamykały się w jedną płaską powierzchnię, stawały się podwójnym lustrem po czym następował oślepiająco jasny gwałtowny rozbłysk i ten niezwykły strażnik po prostu znikał. No, może niezupełnie… On przenosił swoich podopiecznych do innego wymiaru strzegąc ich w ten sposób przed niebezpieczeństwem.
Znaleźli się w tym domu zupełnie przypadkowo, przynajmniej tak każde z nich sądziło. Jednak wszyscy wiedzieli, że coś ich łączy, zarówno Leon, jak i pozostała dwójka, której jeszcze dobrze nie poznał, żyła inaczej niż większość tubylców. Każde z nich miało poczucie i wspomnienia, które mogłyby świadczyć o tym, że w jednym życiu przeżyli ich wiele.
Dom, który złożył się z nimi wewnątrz po czym przeniósł ich do innego wymiaru, a może równoległego świata (o ile to nie to samo…)- to specjalnie nie zaskoczyło żadnego z nich.
Jednocześnie każde zaczęło się zastanawiać, w jaki sposób i dlaczego są w tym razem.
Teraz znów stali razem, niemal przyklejeni do siebie pod lustrzaną parasolką, która miała pewną specyficzną właściwość. Jej podwójne lustra (na zewnątrz i od wewnątrz) sprawiały, że ktokolwiek się pod nią znalazł stawał się niewidoczny.
Człowiek na wielkim żelaznym słoniu nie mógł ich teraz dostrzec, rozglądał się wokół nerwowo wiercąc na wszystkie strony.
I tak już niespokojne zwierzę stawało się coraz to bardziej podenerwowane. Leonowi trzęsły się ręce i pot kapał z nosa, Karolina trzęsła się z zimna, każde z nich inaczej reagowało na strach. Oboje bali się, że parasolka przestanie działać, jeśli tylko najdrobniejszy kawałek ciała, czy ubrania wychyli się poza bezpieczny obręb.
Nie było powodu do obaw, parasolka była doprawdy magiczna i bardzo sprytna. Zawsze dobrze wiedziała, kto chowa się pod jej schronieniem i czego potrzebuje. Lubiła pomagać.
Karolina jednak nie wytrzymała, od dawna czuła, że urodziła się wojowniczką, i teraz postanowiła iść za tym głosem. Wyszła spod parasolki i z uwagą obserwowała postać na żelaznym słoniu oraz jak obaj poruszali się względem siebie. Wtem nadleciał pierwszy pocisk. Właściwie nie wiadomo było co to takiego poza tym, że przemieszcza się z zawrotną prędkością i może narobić sporych szkód.
Karolina nie wiedziała jak, ale złapała go w poły szaty, na wysokości lekko uniesionego przedramienia.
W tym samym momencie, gdy pochwyciła pocisk, udało się jej odwrócić kierunek siły, z którą został wysłany. Pocisk powrócił do nadawcy, jeźdźca oberwał w łydkę. Karolina widząc efekt już nie przestawała wysiłków łapiąc i odsyłając do jeźdźca kolejne pociski wymierzone w nich.
Człowiek na żelaznym słoniu walczył, ale wydawał się nieco zbity z tropu, Karolina wyczuła w nim niepewność. Wyraźnie nie był przygotowany na sytuację, w której się znalazł.
Leon obserwował widowisko w schronieniu parasolki, chciał wyjść i pomóc Karolinie, ale coś wewnątrz szeptało „zostań, to nie Twoja wojna, ona sobie poradzi”. Było mu głupio i zastanawiał się, czy po prostu nie jest zwyczajnym tchórzem, ale usłuchał i nie wychylał nos. Stał jednak czujny i przygotowany na wypadek, gdyby dziewczyna go potrzebowała.
Tak się jednak nie stało. Karolina coraz lepiej radziła sobie z pociskami, odwracając ich bieg, zaczęła teraz celować w żelaznego słonia.
Maszyneria oberwała kilkoma, pod słoniem ugięły się kolana, zachwiał się i przechylił w lewo, jeździec ledwo utrzymał się na jego grzbiecie.
Nie zdążywszy pozbierać myśli, wysłał kolejne trzy pociski, uzyskując tym efekt dokładnie odwrotny do pożądanego. Karolina, która zdążyła już dobrze przyjrzeć się słoniowi, skierowała je w trzy małe punkty maszyny- środek piersi, środek czoła i kręgosłup, nieco za łopatkami, w kierunku zadu.
Trafiła w każdy z nich.
Z maszyny wydobyły się przedziwne dźwięki, ni to warkot, ni to chrapnięcie, metaliczny stukot, niezliczone piski, aż w końcu słoń runął z głośnym brzdękiem i hukiem na bok przygniatając częściowo lewą nogę jeźdźca.
Leon wyszedł spod parasolki i zbliżył do Karoliny, popatrzyli na siebie i zgodnie wyruszyli w kierunku pokonanego napastnika. Leżał nieco skręcony, unieruchomiony ciężarem maszyny, która jeszcze kilka minut temu wydawała się być jego sprzymierzeńcem i bronią.
Postanowił nie czekać aż podejdą zbyt blisko. Dotknął obu skroni kciukami i środka czoła palcami wskazującymi, pozostałymi palcami tworząc jednocześnie coś na kształt trójkątnego graniastosłupa. Popatrzył głęboko w oczy Leona, który odczuł to spojrzenie aż u podstawy czaszki, przez ułamek sekundy poczuł się oślepiony.
Kiedy ponownie popatrzył w kierunku słonia, jego jeźdźcy już tam nie było.
Leon spojrzał pytająco na Karolinę. Nie znalazł odpowiedzi, dziewczyna stała zdumiona wpatrując się w pustą przestrzeń, która jeszcze kilka sekund temu była jeźdźcem na żelaznym słoniu.